Na progu doby
"Na progu doby", tomik wierszy wydany przez Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1959 jest "drugim debiutem" poetyckim Leonarda Turkowskiego po dwudziestoletniej przerwie spowodowanej najpierw wojną a następnie koniecznością podjęcia "poważniejszej" pracy dla zapewnienia utrzymania rodzinie. Debiut ten poprzedziły wiersze pisane na potrzeby okolicznościowych imprez w Liceum Pedagogicznym w Bartoszycach, a także publikowane w prasie.
* * *
W grudniową noc na Wielki Wóz
powrzucać czarne wichry skute w mróz
i wieźć je w skrzypień śnieżnych takt.
A potem suchym sianem moszcząc dno
majowym koniom wołać: wiooo!
by na słoneczny wypaść trakt
W zimowy zodiak wbijać pięść,
by skrzącą noc porąbać w srebrny łom
i skamieniałych szukać szczęść.
Na księżycowy potem siadłszy prom,
rozrzucać szczęścia w mroki miast
sierpniowym siewem ciepłych gwiazd.
Iść przez jesienną pustkę gór
I ręką zbierać deszcze z ciężkich chmur,
a z czerni stawów zmiatać mgły.
A potem zejść na syty halny stół
i lipcem żąć słoneczne skry,
by w złotym snopie znieść je w dół.
-- Być majem, słońcem i księżycem,
gwiazdami spadać na ulice -- --
Posłuchaj też wykonania wokalno-muzycznego grupy "Do Góry Dnem"
Na progu doby
Po jednej ręce noc,
po drugiej ręce dzień -
czy można takie życie wieść bez końca?
Od słońca do księżyca most -
w zderzeniu świateł czarny cień:
ktoś wraca od księżyca i od słońca.
W ogrodzie jesień dymi,
na polu w śniegach oziminy,
a niebo krzyczy wiosną niby kogut.
Jaka to pora? jakaż pora?!
jak dojść od rana do wieczora?
- Przystaje dzień, przystaje noc na progu.
Przetacza się różaniec godzin,
stukocąc w twardych palcach czasu.
To tak stukoce życie nasze.
Tak się w łomotach serca doba rodzi.
Przeciw palcom
Płynę - nie obłok, nie błękit,
śpiewam - nie las i nie słowik;
nie kładźcie w mych bytów pustkowie
ciężkiej człowieczej ręki.
Kwitnę - nie róża, nie płomień,
dojrzewam - nie zboże, nie czerwiec,
nie chciejcie palcami mnie zerwać:
szorstkim i twardym łomem.
Zamknijcie wzrok w powiekach,
wstrzymajcie w ustach westchnienie
- nie płoszcie ludzkiego kwitnienia -
zostawcie całego człowieka.
Kto mi da spokój i ciszę
Kto mi da spokój i ciszę
w napierającej wrzawie?
Mój dom, gdy burze zaryczą,
cegłą płaczącą krwawi.
Kto mi da spokój i ciszę
nie napisanych tomów,
gdy ściany rozkołyszą
rozwrzeszczanego domu?
Kto mi da spokój i ciszę?
... Głośniej! Ja nic nie słyszę!!!
Ostatnie przydrożne drzewa
Stąpamy na palcach
cicho,
gasnąc.
Półmrok z żelaza lany
ciężko wzdycha
w walce z czasem.
Stajemy z dwu stron:
cisi,
milczący -
oddechem szeleszczącego drzewa.
- Dlaczego w naszych koronach
ptak nie śpiewa?
Przed nami,
pod nami
- drzewami -
droga srebrzyście biała:
twoje łoże.
Dlaczego nie ryczy skała?
Dlaczego nie ryczy morze?
I tylko łza skowycze w mózgu prośbę wciąż tę samą:
- Mamo!
Twarz twoja szklana -
z witraży.
Pod białym śniegiem nieruchome nogi.
- Czy wiesz, że nasze twarze
to już kres drogi?
Stoimy,
a za nami się wieczność kołysze
- zachodzące pole twego życia.
Przed tobą -
cisza.
Dlaczego ręki mej jak owocu na drzewie nie uchwycisz?
Dlaczego ja konarami wiatru ci nie otwieram?
- Mamo,
umierasz.
A my stoimy -
ból zamiast słońca doskwiera -
ostatnie przydrożne drzewa.
Pisane w słońcu
W słońcu na złotej plaży
piszę te wiersze
lodową zimna wodą
na opalonej piersi.
Śmieję się do was całym latem -
słońcem, wodą, powietrzem.
Spojrzenie z biur i warsztatów
wziąłem w serdeczną pieczę.
Poczęstujcie się przyjaciele -
Niech każdy strof garść bierze,
jak czereśnie z torebki
na lipcowym spacerze.
Korowaj
O, maju, pachnący tobą!
O, ty, pachnąca majem!
Dzielę się z tobą słońcem,
jak wielkim korowajem.
Idziemy strojni w siebie,
jak w przepych gronostajów -
o, najcudniejsza Maio
moich samotnych majów.
Po gaju rozmajonym
idziemy, pachnąc gajem -- --
dzielimy się sercem ze sobą:
słonecznym korowajem.
Dzień i noc
Zdejmuję z ciebie orzechowy strumień włosów,
twarz wibrującą uśmiechem,
szyi, bark, ramion marmurowe gesty,
piersi niecierpliwych czekanie,
łono w kleszczach bioder -
aż do stóp całą z twego zdejmuję istnienia.
Nie chcę kochać, jak tylko nagość myśli ciepłej,
jak tylko wstyd wyznania nabrzmiałego lękiem.
Nie chcę widzieć, jak tylko ruch przejrzystej ręki,
jak tylko szczęście w geście witania zakrzepłe.
Nie chcę dotknąć, jak tylko rytmu twych oddechów,
jak tylko miękkiej pełni wstrzymanego czasu.
Nie chcę słyszeć, jak tylko szepty myśli naszych,
jak tylko pieśń w kryształach wibrującą echem.
A gdy nocą twe piersi darowane łożu
rozpłomienią się jak dwa słońca
i biodra w siejbie się zamkną -
przybiegną ciche sarny i żubry,
przylecą nietoperze i lelki nadczulne,
wychyną z jezior karpie kręgłookie,
zejdą się zbrojne chrząszcze i na koturnach pająki,
nadpłyną drżenia osik i mgły modrzewiowe.
Przymrużą chciwe oczy oślepioną jaśnią
wielkiego siewu życia, co przekrzyczał wolę.
I zdumieją się w nocy, która w brzaskach gaśnie,
by ludzkim pięknem świecić w wieczny Dzień Pokoleń.
Podziękowanie
Ręce i łokcie nurzane w warsztacie -
oczy jak fiołki kwitną na polanie.
- Ziemio w zielonym ornacie!
Nogi w ulice, w posadzki wdeptane -
oczy jak niebo schwytane w konary.
- Lesie rozkołysany!
Głowa strzaskana w wyścigu zegarów -
oczy na trawie w migotaniu stawów.
- Łąko w niebieskich pożarach!
Język powiędły na rynku wśród wrzawy -
oczy jak chabry zbłąkane wśród pszenic.
- Miedzo w objęciach szczawiu!
Myśli w głośników i gazet więzieniu -
oczy na liściach rosą zaświeciły.
- Kraju moich korzeni!
- Odpoczynku i siło!
Osmoza
Zanurzam się w korę drzew,
przenikam pnie rosochate -
pulsuje w nich moja krew,
żyjemy naszym światem.
Rozdzielam się trawom zbóż
i pachnę jak one glebą.
I nie rozetnie nas nóż
we żniwa: na ziemię i niebo.
Pochłania mnie śpiewny las,
oddaję się sośnie i brzozie.
Grom nie rozrąbie nas
zespolonych w osmozie.
Las
Błędną ręką zanurzyć w serduszkowych listkach
i brodząc w mchu palcami, być mrówką stalową.
I napełnioną lasem, rozszumiałą głową
jak muszla - znaleźć w trawie zapomnianą przystań.
Komponować dla grzybków bajki o karzełkach,
a paprocie zapylać dechem do kwitnięcia
i dyrygować sosnom w śpiewnych wniebowzięciach,
by ziemia pośród szumu była, bo jest, wielka.
I czarnymi palcami podawać po kilka
leśnych jagód co chwilę władczym ustom swoim.
I nie myśleć, że gdzieś się tuż w strumyku poi
z gwiazdami w długiej głowie szary profil wilka.
Z cyklu "Pochwała roweru"
72
Siedemdziesiąt dwie szprychy ––
dwa bliźniacze księżyce,
spięte ramy trójkątem jak klamrą.
Wbijam lśniące dwa rogi
w zielony oddech drogi ––
całe życie, całe trudne życie już za mną.
Siedemdziesiąt dwie szprychy ––
dwa pęki radości i ciszy,
w których pęd się rozszemrał.
Wbijam nogi w świat cały
przez kręcące pedały ––
całe życie,
całe życie wesołe przede mną.
Lasem
Koła strzelają szyszkami,
korzenie siodłem strzelają.
Zaprasza las żywicą,
dziwią się ptak i zając.
Pod baldachimem konarów
toczę się na swym tronie.
Czy my toniemy w lesie?
czy las
w nas
tonie?
Snopkami suchych igieł
pędzące koła sypią.
Hamulec.
Las za nami.
Tu siądę pod tą lipą.
Srebrną nocą
Wtulimy się w nieba wnękę,
ot tam -- nad gwiezdny blask.
Rycerską sięgnę ręką
po księżyc -- srebrny kask.
Cichnie już gwiezdny kiermasz,
nadjeżdża Wielki Wóz,
a na nim ciemność -- nasz giermek --
posłaniec moich ust.
Z warg twych scałuję szept kwiatów
-- żeby się krzewy bzów
nie odurzyły szkarłatnym
zapachem twoich słów.
Spojrzenia owoc dojrzały
wargą jak rzęsą otoczę
by noc się nie przelała
głębią twych oczu.
A potem gwiezdną ulicą
w najdalsze zajdziemy niebo.
A ty szczęściem jak świtem
omuskasz nocy heban.